wtorek, 5 czerwca 2012

Skandia... emocje gwarantowane

Oto kolejny odcinek relacji z dozą humoru Marty Kamińskiej.
Dystans Grand Fondo zawsze wydawał mi się czymś z cyklu mission impossible, a ludzie, którzy się z nim mierzyli urastali do rangi herosów. Jednak po niedzielnej edycji zaczęłam rozumieć czym niektórzy z nich kierują się przy wyborze długości trasy.
Oto kilka powodów:
1. Grandowcy startują jako pierwsi – nie są liczną grupą więc przetasowania, kto ma być z przodu, a kto z tyłu dokonują się dosyć szybko. Niektórzy z nich zdublują tego i owego na trasie ale nie są to sytuacje karkołomne. Zawodnicy krótszych dystansów często są spowalniani tłokiem przez całe kilometry;
2. Dzięki 3 okrążeniom można poznać trasę na pamięć – pozwala to szlifować umiejętność jej pokonywania aż do przyszłego roku w nadziei, że trasa się powtórzy;
3. Szanse na dogonienie przez innych uczestników z Mini i Medio są niewielkie i jak napisane w punkcie pierwszym nie będą powodować narażenia życia, ponieważ jedni i drudzy zdążą już pozbyć się nadmiaru adrenaliny skumulowanej przed startem;
4.Na trasie można się najeść i napić do woli, im więcej okrążeń tym więcej możliwości skorzystania z bufetu :);
5. Satysfakcja gwarantowana z dotarcia do mety po prawie 100 km, nawet wtedy gdy organizator zwinie już swoje miasteczko...
Niestety, jak to zwykle bywa, człowiek jest mądry po fakcie. Zapisałam się na Medio. Już przed startem, po ustawieniu się w sektorach, za plecami słychać było niecierpliwy trzask SPD-ów ekipy z mini...
Odstępy czasowe między sektorami niewielkie, jednak człowiek po wyruszeniu w rowerowy bój starał się skupić na wyprzedzaniu. Nikt nie myślał o niebezpieczeństwie czyhającym za plecami...
Dopadli nas na zjeździe, gdzie niestety było wąsko. Oni na łeb na szyję, a my drogą, modląc się by była szersza i szybsza, a prześladowcy żeby teleportowali się gdzieś indziej. Wiadomo jednak, że chcieć, to nie zawsze móc.
Stało się... pędzący młodociany testosteron z mini, zajechał drogę nie wtedy kiedy trzeba i nie temu komu trzeba, ktoś zahamował, stanął w poprzek przejazdu, ktoś kogoś zahaczył, a jeszcze inny wylądował w zupełnie przypadkowym miejscu, czyli na ziemi w pobliskim rowie.
Jak to w bajkach bywa, ten kto upadł, w końcu się podniósł, naprawił rower, otarł łzy, wysmarkał nos. Na koniec obiecał sobie, że jeśli spotka osobnika, który mu to zrobił, to on swoją ulubioną pompę w jego szprychy wsadzi. Dobrze, że trasa była idealna. Malownicza, interwałowa, dla każdego coś miłego.
Należą się podziękowania organizatorom, nie tylko za świetnie ułożoną trasę, również za bardzo miłą obsługę w ambulansie i to, że tym razem makaronu na mecie nie zabrakło :) Jeśli w miasteczku zawodów znajdował się punkt, gdzie można było zostawić rzeczy przed startem, to był on niewidzialny. To samo dotyczyło ekipy odpowiedzialnej za pilnowanie trasy. Po 2 godzinach stania w newralgicznych miejscach, znudzona widokiem pedałujących ciągle w tą samą stronę kolarzy, nagle zapadła się pod ziemię.
Plan na przyszły rok, to dostać się do lepszych sektorów (10 min kary to tyle samo, ile zajmuje wygrzebanie się po spotkaniu z rozbuchanym mini oddziałem), lub zacisnąć zęby i wybrać Fondo. Ostatecznie będzie można pojechać mini i ustawić się za chartami. Jedynym wtedy zagrożeniem będą rowerowcy, którzy przyjadą prosto ze ścieżek, z lekkim zdziwieniem na twarzy i malującym się pytaniem " to tu nie ma asfaltu?"

Marta Kamińska
pełna galeria ze Skandii w Gdańsku